Forum O wszystkim Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 Koncert Marzeń Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Alexa




Dołączył: 22 Paź 2006
Posty: 31 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 23:38, 28 Paź 2006 Powrót do góry

Trzysta tysięcy osób zamarło w chwili gdy światła sceniczne znikły po występie supportu. Od tyłu, jak fala zaczynały dochodzić stłumione okrzyki. Po chwili na ustach wszystkich wypisane było tylko: „Coverslave*!” I tak bez końca. Ręce trochę mi drżały. Niejeden raz objechaliśmy już świat ale przed taką publiką jeszcze nie graliśmy. Trzysta TYSIĘCY! Nie mogłem uwierzyć. Jedno z moich największych marzeń się spełnia. Gram z przyjaciółmi na tym sławetnym festiwalu, przed tak liczną publicznością jakiej świat nie widział. Sprawdziłem czy gitara nie jest jeszcze włączona i zacząłem przygrywać sobie dzisiejsze solo. Zawsze to robię kiedy się denerwuję. Ale dziś, dziś to będzie wyjątkowe solo. Siedemnaście kamer ma rejestrować każdy ruch na scenie. Kilka jeszcze wśród widzów. Popatrzyłem na Ara. Zobaczył, że spoglądam na niego i uśmiechnął się posępnie. Polerował swojego wymarzonego Fendera® Grał na nim tylko na wyjątkowych koncertach. Ten niewątpliwie taki był. Spojrzałem na sznur gitar stojących zaraz przy wejściu na scenę. Prawie każda służy mi tylko do dwóch, góra trzech utworów na koncercie. A co jak zagram cały dzisiejszy koncert na czarnym Gibsonie®? Jestem gwiazdą mam kaprys i nie ma możliwości żeby go nie spełnić. Zaśmiałem się znając własne myśli. Tłum coraz głośniej wyrażał swoją niecierpliwość. A my czekaliśmy. Miru kończył oblepiać palce taśmą, żeby pałeczki nie wypadły mu z rąk. Kobiecy chórek złożony z naszych ukochanych plotkował jak zwykle. Niech się denerwują. To jest magia koncertów. W supportcie słyszysz namiastkę gwiazdy wieczoru i nie możesz się doczekać. Emocję sięgają zenitu. Chcesz skakać ale powstrzymujesz się do momentu usłyszenia pierwszych nut. Dobrze wiem jak to jest. Rozumiem tych ludzi. Sam kiedyś taki byłem. Mój pierwszy koncert. Metallica – teraz już legenda, która dane mi było poznać osobiście. Stadion wypełniony pięćdziesięcioma tysiącami ludzi skandujący METALLICA!! Już nie mogłem wtedy wytrzymać. I jak tylko usłyszałem wstęp do Blackend... Ech. Piękne czasy. Ale może to mi daje teraz przewagę. Rozumiem tych ludzi. Wiem jak im dogodzić. Liczą na coś wyjątkowego i ja im to dam. Nasz jedyny zespołowy plan był taki, że gramy do upadłego to co nam na głowę przyjdzie. Utwory, które sami stworzyliśmy nie były porywające ale na koncertach dawaliśmy przypomnieć ludziom lata od sześćdziesiątych do dziewięćdziesiątych wieku dwudziestego. Złoty Wiek heavy metalu. Led Zeppelin, Black Sabbath, The Doors, Iron Maiden, Metallica, Guns n‘ Roses, Pink Floyd, AC/DC i wiele wiele innych. To ich utwory graliśmy aby przypomnieć ludziom i nam samym, że to Rock rządzi światem. Teraz ta kultura zanika. Jesteśmy jednymi z ostatnich jej trwających przedstawicieli. Jak przestaniemy grać, to gdzie Ci biedni ludzie będą chodzić? Trzeba odrodzić prawdziwy Rock jak Feniksa. Ale wtedy, wtedy liczyło się tylko to by jak najlepiej zagrać.
- To co na początek?
- Proponuje „Iron Maiden” przejść bezpośrednio do „The Wicker Man” a później się zobaczy. Ale wejście będzie takie zawodowe.
- Ok. Może być.
Zaraz trzeba było wyjść. Jednak nikomu się nie spieszyło. To ja miałem dać znak. Ja miałem to rozpocząć. Westchnąłem. A co tam gram na jednej. Pieprzyć techników. Niech się martwią. Włączyłem gitarę. Przez wzmacniacze przeleciał głuchy dźwięk. Tłum oszalał. Wystarczy takie coś a oni już będą kładli mi się do stóp. I zacząłem. Pierwszy, trzeci, puść, drugi... Znam to na pamięć. Jednak wtedy było inaczej. Odczuwałem, ciężko będzie grać w biegu, ale trzeba było ładnie wejść. Krzyk tłumu był dla mnie rozkoszny i kojący. Stanąłem oparłszy nogę o wzmacniacz. Lubiłem tą pozycję. Oglądając koncerty Maidenów to mi się najbardziej podobało. Reflektory skierowały się na mnie. O ile wcześniej krzyk był rozkoszny, tak teraz ta rozkosz przekroczyła wszelkie granice Trzysta tysięcy! Ciężko było skupić się w takim momencie ale bas Arka ocucił mnie trochę. Kolejna fala krzyku. I łup! Tak to Mirek. Arek zaczyna: „Wot You co into my room?” a ludzi razem z nim. Euforia. Ludzie skakali, krzyczeli, śpiewali, rzucali się. Grupowa euforia. Radość. Szczęście. Coś wspaniałego i to dzięki nam. Trzem zwykłym chłopakom, którzy aby spełnić swe marzenia zrobili wszystko. I udało się. Ja również biegałem po scenie a reflektor jak zaraza ciągnął się za mną. Widziałem, że co najmniej trzy kamery mają mnie na celowniku. Aru wymiatał swoim Fenderem® jak najbardziej zadowolony, że ludzie wyręczają go w większej części śpiewu.
O czas na solo. Hmm... Zagram normalnie, jak w oryginale, dla smaczku. Chcą inwencji, ale muszą zasłużyć... Poczekać. Ależ jestem okrutny. Znów uśmiechnąłem się i zagrałem tak jak wymyśliłem. Koniec utworu troszkę wydłużyliśmy, Aru pokrzyczał do mikrofonu i ucichli wraz z Mirkiem. A ja? Akordy „The Wickerman’a” I później już razem. Wsparłem Akra mym głosem. To sprawiało mi jeszcze większą radość. Śpiew. Jak zaczynaliśmy w ogóle nie umiałem śpiewać. Ale lata praktyk, ćwiczeń, konsultacji z legendami zrobiły swoje. Żywiołowy utwór ze skocznym refrenem obudził mnie już całkiem z tego dziwnego uczucia odmienności. Zakończyliśmy pięknym uderzeniem w bębny. To raczej Miru skończył.
- Hello Brazil!! – wykrzyczeliśmy razem z Arkiem
- We’re so glad to see You. 300,000 (Kij by wyczuł jak to będzie po angielsku) people want see us. You’re crazy. But we have came here to give You what we got best. Do You want it?
Na scenie usłyszałem w porównaniu z poprzednimi krzykami lekkie i nieśmiałe “Yes”
- Do You want it?!? – Krzyknął głośniej Aru
Tym razem odpowiedź była wyraźniejsza. Ale nie mogliśmy na tym skończyć.
Do mikrofonu podbiegł Miru i wziął sprawy w swoje ręcę:
- You want it?
Krzyczeli ile sił w gardłach ale przy takiej ilości zdaliśmy sobie sprawę, że stać ich na więcej.
- Yeah?
- Yeah!! – głośność tej odpowiedzi nie pozostawiała złudzeń. Są gotowi.
Między czasie uzgodniliśmy z Arem dalszy ciąg. Gdy Miru nas mijał przekazalismy mu instrukcję. Poszedłem w wyznaczone miejsce, które miało ukryć mnie przed reflektorami, także tylko Arek został w świetle. I rozpoczął. Jeden z nielicznych motywów basowych, który potrafiłem zagrać z pamięci. „Blood on the worlds hands” Mistrzowski wstęp utworu średniej klasy ale chodziło nam tylko o wstęp. Ludzie w pół ciszy słuchali uważnie i patrzyli to na scenę oczekując, że coś się wydarzy, to na telebimy dokładnie ukazujące akcję sceniczną. Fender® odbijał światło powodując niezwykły efekt gry światła z cieniami. Czy to było zaplanowane? Lecz oto zaraz wyrwałem się z zadumy, bo Arek przeszedł już do „Dazed and Confused” Led Zeppelin’ów. Zagraliśmy cały utwór. Tym razem dałem ponieść się już wirtuozerii i chwyciwszy smyczek od skrzypek jak Jimmy Page prawie sto lat temu uderzałem nim o gitarę. Trwało to kilka zaledwie minut a miałem wrażenie, że minęły godziny. Zaraz szybkie przejście w „Moby Dick’a” i oto po chwili na scenie został sam Miru. Mechanizm się ruszył i Mirek nie przestając grać przesunął się wraz z perkusją na przód sceny. Zeszliśmy za kurtynę. Techniczny podbiegł by wziąć gitarę ale kazałem zostawić. Chciał coś chyba powiedzieć ale i tak bym go nie usłyszał wśród wrzasków i dudniących bębnów pod pałeczkami wirtuoza jakich było mało. Aby słyszeć się wzajemnie poszliśmy do naszej przyczepy, która była dźwiękoszczelna. Mirowi powinno zająć to co najmniej z piętnaście minut. Ale później trzeba coś zagrać i dać mu odpocząć. To właśnie perkusista ma zawsze najbardziej przerąbane. Ile on się wypoci za jedno takie solo żeby ludzie mogli tylko się cieszyć. Lecz prawdziwa radość płynie z dawania. To robiliśmy. Usiedliśmy w luksusowych fotelach. Tak krótkim graniem jeszcze nigdy nie byliśmy tak zmęczeni. Włączyłem telewizorek na którym mogliśmy obserwować wybraną kamerę. Wpierw spojrzałem na tłum. Setki tysięcy głów zapatrzonych w jednego człowieka na scenie.
- Spójrz na ten paradoks. – odezwałem się do Arka – To mógł być ktokolwiek z nich.
- Ale jest mój brat. – ucieszył się Aru.
- Racja, jest wyjątkowy. – postanowiłem nie gnębić jakby zmartwionego czymś Arka i rozważać dalej sam na sam ze sobą swoje przemyślenia.
Mirek w istocie tego dnia był wyśmienity. Szybkość jakby znajoma ale wydająca się dużo szybsza. Pomysły, niby te same ale wyjątkowe. Ruchy, jak zwykle zwinne, choć teraz nawet kot by pozazdrościł. Niesamowite. Co się z nami działo? Wciąż próbowałem wymyślić co mam zagrać. Ni stąd ni zowąd, jakby przespałem tę chwilę i Aru pociągnął mnie mówiąc że już czas. Zdziwiłem się mocno. Znów byłem roztrzęsiony. Coś jest nie tak.
Wpadliśmy na scenę zaczynając „Master of Puppets”. Dziewięciominutowa jatka, zakończona fantastycznym finałem jak to już nie jeden raz. Dałem znak Arowi aby zabawił czymś publikę, a Mirowi żeby poszedł odpocząć. Aru porozmawiał z publicznością i zaczął grać.
Kolejna porcja niesamowitości. Nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Grał jak szalony. Nie zważał na ból, który sam dobrze znam i wiem, że na pewno się go imał. To przez adrenalinę? Czy co? Po około dziesięciu minutach wpadłem ja. Starałem się jak najlepiej zagrać. Jak nigdy. Jednak czułem, że na tle poprzedników wypadłem źle. Po kilku kolejnych minutach wspólnego Jamowania, wrócił Mirek i zagraliśmy instrumentalny utwór Dream Theater’a „Erotomania”. W trakcie gry trochę przestawiłem gitarę. Ciężko grać na jednej gitarze parę godzin, ale tak postanowiłem. Skończyliśmy. Daliśmy wykrzyczeć się tłumowi.
Odłożyłem Gibson’a® i wziąłem akustyka. W tej sprawie udzieliłem sobie dyspenzy. „Stairway to Heaven” Przebój Wszechczasów. Na początku kariery mieliśmy trudności bo nie ma do niego linii basu a na organach Arek grać nie umie. Toteż sami ją napisaliśmy. Myślę że to był jeden z naszych większych sukcesów twórczych. Ale szczerze mówiąc, to był to kawał dobrej roboty. Ulepszyć coś prawie doskonałego. W trakcie tego utworu solo dałem jak Page na Madisona Square Garden, z którego to koncertu pochodził wideoklip. Wyszło nie najgorzej. Nie liczyłem czasu ale zdawałem sobie sprawę, że gramy już sporo ponad godzinę lub dłużej a do końca jeszcze daleko. Po Schodach do Nieba zgasły wszystkie światła, tylko trzysta tysięcy zapalniczek wciąż święciło. A my na scenicznych ciemnościach. Omawialiśmy dalszy ciąg Show.

Subtelne niebieskie światło podświetliło nas od tyłu. Tak, że wyglądaliśmy jak zwykłe cienie na scenie. Po raz kolejny sam Fender® rozpoczął „Break on Through” Ludzie znów zaczęli szaleć. Klasyk The Doors’ów zrobił swoje. Teraz już nie możemy zwolnić. Zmęczenie, ból w ręce, i to dziwne uczucie, że coś jest źle strasznie mi dokuczały. Muszę grać dalej. Dla tych ludzi jestem kimś. A przecież niczym się nie różnimy. Różne są myśli w trakcie grania przed trzystoma tysiącami fanów zgromadzonych dla Ciebie. „Break on through to the other side!” Wszyscy krzyczeli razem z nami. Coś niesamowitego. Czułem jak to mnie jakoś tak dziwnie unosi. Jakbym pływał w powietrzu. Miałem wrażenie, że nagle faktycznie obserwuję wszystko z góry. I jak okiem sięgnął tylko ludzie. Wzdłuż i wszerz. W tym uniesieniu pobiegłem przez całą scenę na podwyższenie po przeciwnej stronie. Wyszedłem po pochyłości i znalazłem się kilka metrów wyżej niż wcześniej. Specjalnie przygotowana jakby kładka aby wyjść trochę na przód tak ażeby znaleźć się bezpośrednio nad publiką. Nie przestając grać odważyłem się. Jak spadnę to mnie złapią. Może. Zobaczyłem, że helikopter podleciał trochę bliżej i zaczął mnie filmować. Jednak nie słyszałem go nawet. Gramy tak głośno czy po prostu tracę słuch? Utwór się skończył a mnie ciągle oświetlało wiele reflektorów. Prawie wszyscy ucichli czekając aż coś zrobię. I zacząłem. Dość spokojnie najpierw. Wręcz bluesowo. Subtelne dźwięki jakby same do siebie się dopasowywały. Nie czułem nawet strun pod palcami. Miałem wrażenie, że jestem tylko marionetką w czyichś rękach. Jakaś siła kierowała moją grą a ja... Ja tylko byłem. Coraz szybciej i szybciej. Po chwili rozpoznałem styl idola mojego wieku dorastania John’a Petrucci. Progresywnie, szybko, troszkę elektronicznie. Jeszcze szybciej, szybciej, szybciej. Nie poznawałem sam siebie. Ale to było coś. I jeden dźwięk. Ciągnął się chyba z dwadzieścia sekund. Ucichłem. Światła zgasły. Ludzie krzyczeli i bili brawo. Zszedłem szybko na dół. Miru zaczynał „Rock n’ Roll” Zeppelin’ów. Daliśmy mu przedłużyć wstęp na perkusji i w końcu dołączyliśmy do niego. Kilka minut później znów cisza. Z głośników dało się słyszeć odgłosy burzy. Na widzów zlał się sztuczny deszcz, który ochłodził także i nas. Świetny wynalazek. Małe wieżyczki ustawione co kilkanaście metrów dawały ochłodę. Nagle dzwon. Kolejny. Jeszcze jeden. To był wstęp do „Black Sabbath” ale my zaczęliśmy coś innego. „Children of the Grave” Kolejne minuty gry. Nie czułem już zmęczenia w ogóle nic nie czułem. W pełni świadomy tego co robię nie czułem samego siebie. Ciekawe czy oni też się tak czują? Po skończeniu tego utworu, zaśpiewaliśmy, tylko z akompaniamentem perkusji, „Whisky and Mystic and man”
Po tym krótkim, wykonanym wraz z publiką numerze na zakończenie grania The Doors wykonaliśmy „Riders on the Storm” połączony z „Peace Frog”. I przerwa.
Aru przeprowadzał dialog z publicznością kiedy my ocieraliśmy pot z czoła i uzupełnialiśmy płyny. Było już bardzo ciemno, mała lampka oświetlała mój kącik tego wieczoru. Nie było tam nic ciekawego. Kilka napojów energetycznych, ręczniki, kostki do gitary, zdjęcie rodziny sprzed dobrych kilkunastu lat. Zawiesiłem się na chwile, nie pierwszy i nie ostatni raz tej nocy. Wyszedłem na scenę i spojrzałem daleko za publikę. Gdzieś tam w oddali Chrystus Zbawiciel rozpościerał swe ramiona nad metropolią Rio. Teraz na scenę wyszły i kobiety zajmując miejsca przy mikrofonach. Aru zapowiedział gościnny występ na keyboardzie swojego dawnego znajomego, który często grywał na naszych płytach, a i na koncertach też. Ludzie przywitali go oklaskami. „November Rain” Guns n’ Roses. Piękna ballada. W szybszej części, na końcu utworu, lataliśmy z Arkiem jak szaleni po scenie, skacząc, krzycząc i opóźniając jego zakończenie, niby dzieci radujące się z wymarzonego prezentu. To było coś pięknego. Popatrzyłem na ludzi, cieszyli się razem z nami. Skakali mimo tłoku, byli bardzo radośni i uśmiechnięci jak my. Mało co i bym się popłakał ze wzruszenia. I znów ruszyłem w szaleńczy pościg za własnym cieniem. Operator światła ledwo, ledwo nadążał tylko zaprogramowane kamery dały radę nadążyć. I w tym radosnym uniesieniu poczułem natchnienie. Wyrwałem się i dochodząc do samej krawędzi sceny zacząłem wymiatać jak nigdy. Kiedy później oglądałem to nagranie sam nie mogłem uwierzyć, że ja coś takiego zrobiłem. To było nie do pojęcia. Publika zamarła, Miru i Aru też wyglądali na lekko zdziwionych. Trzysta tysięcy ludzi trwało w milczeniu jak na adoracji wsłuchując się w nieziemskie dźwięki wydobywające się z Gibson’a®, mojego Gibson’a®. Trwało to około piętnastu minut. Kiedy już skończyłem i popatrzyłem przed siebie ujrzałem tysiące głów z rozwartymi gębami. Teraz cisza była absolutna. Patrzyli na mnie jak na boga. A ja stałem i widziałem jak ręce drżą mi z przemęczenia. Kolana uginały się pod ciężarem gitary. Uklęknąłem. I zaczęło się. Niekończące oklaski, brawa, krzyki, piski. Przepełniła mnie wielka satysfakcja. Usłyszałem jak Aru podszedł do mikrofonu i krzyknął z całej siły:
- INCREDIBLE MISIEK ON THE GUITAR!!!
O ile wcześniej myślałem, że głośniej krzyczeć nie potrafią tak wtedy stwierdziłem, że dla człowieka nie ma granic. Klęczałem tak dysząc i płacząc ze szczęścia. Poczułem rękę na ramieniu. Miru podszedł i pomógł mi wstać. Pozdrowiłem publiczność podnosząc rękę i usiadłem ciężko za sceną. Co ja na starość wyrabiam?? O Boże dodaj sił! Tak!! Dziwne miałem myśli ale to dało mi pomysł na dalszy ciąg. Cały drżałem, łyknąłem napój i wstąpiłem ponownie na scenę. Czekali na mnie. Pokazałem jeden palec i wszystko było jasne. Aru uśmiechnął się podstępnie znając moje zamiłowanie do Metallici. „One” z jedną z najlepszych solówek wszechczasów. Grając to krzyczałem z całych sił:
- Oh!! NO!! NO! Please GOD HELP ME!!!
Miru też wykazał się bardzo, gdyż przyśpieszyliśmy tempo i musiał się nieźle napocić żeby nadążyć ze “stopą”. Było już koło północy, nawet nie wiedziałem jak długo gramy. Całkiem straciłem poczucie czasu. Nie przejmując się tym zupełnie rozpocząłem „Phantom of the Opera”. Tu z kolei daliśmy Arowi pole do popisu. Pokazał, że nie ma sobie równych basistów przedłużając i grając tak solo Harris’a jakby nawet on sam nie zagrał.
Później dziesięciominutowa kompozycja Dream Theater „Home” jedna z moich ulubionych tej kapeli. Chcieliśmy dać znak, że czas do domu, powoli brak nam pomysłów, jednak publice było mało.

Gdy myślałem, że brak nam pomysłów to tylko o mnie chodziło. I chyba z wrażenia ogólnego całkiem mi z głowy wyleciał utwór, który jest tak oczywisty i nie do pominięcia. „Hallowed Ber Thy Name”, kolejna kompozycja Maidenów. Miru podał rytm na talerzach i wszedłem ja.
Tę melodię znałem od wczesnych lat mojej nauki gry na gitarze. Przez te wszystkie lata urozmaicałem ją jak mogłem jednak najlepszy jest oryginał i tak też było wtedy. Oryginalnie i tak koncertowo. W środku utworu równo z Arkiem krzyczeliśmy jak Dickinson za dawnych lat:
- SCREAM FOR ME BRAZIL! – i głośniej – SCREAM FOR ME BRAZZZZILLLL!!!
Ludzie podnieśli głosy w nieboskłony. I wciąż myślałem, że to nie możliwe.
A na końcu wraz z publiką:
- JEEEEIJJJEEEEIJEEEE Hallowed Be thy NAME!!
Wydłużyliśmy końcówkę o kilka minut ciągle krzycząc ten tytuł. To był niesamowite.
W końcu zdecydowaliśmy się na zespołową improwizację. No, bo co tu grać. Graliśmy więc różne, dziwne melodyjki. Znanych przebojów z zamierzchłych lat, lub motywów filmowych i różne takie. Wyszło nawet dość dobrze. Wtem spojrzałem na siebie. Byłem cały zapocony. Mokry od góry do dołu. Pamiętam, że pierwszy raz się tak zmoczyłem będąc na koncercie Kultu, kiedy miałem czternaście lat. Mała sala, duży tłum, gorąc jak diabli, wyszedłem z tego koncertu i mogłem z mojej podkoszulki wycisnąć szklankę potu. Jednak wtedy to było, co innego. Pomyślałem, że jestem prawdziwym twardzielem i oto doznałem oświecenia!
Uciszyliśmy się i zacząłem „Perfect Strangers” Deep Purple. Zagraliśmy to dużo szybciej niż oryginał jest ale chodziło o to żeby coś zagrać. Dla publiczności i dla własnej satysfakcji. Będąc przy Purplach nie można zapomnieć o „Smoke on the Water” jeden z najsłynniejszych riffów zeszłego wieku. Ale on dla nas był ponadczasowy jak i dla tych ludzi. Następnie sporo spuściliśmy z tonu. Czas na chwilę sentymentów… „Since I’ve Been loving You” Zeppelinów. Zaraz po tym „I Can’t quiet You Babe” tychże samych artystów. „Love me two times” Doorsów. Jednak chwilę odpoczynku przy tych balladach minęły i powrót do szybkości. „Euption” Van Halena z reflektorami bardziej skierowanymi na mnie. Po chwili prawie bez wytchnienia „Aces High” Maidenów. Oczywiście jak to było przed laty, utwór poprzedziło przemówienie Churchila. Następnie był „Heartbreaker” Zeppelinów. Teraz już nie było czasów na sentymenty. Graliśmy i graliśmy. Żadnego gadania. Ludzie świetnie się bawili. Żeby jednak wyzwolić w nich tę ukrytą moc upozorowaliśmy koniec. Podziękowaliśmy i zeszliśmy ze sceny. Ludzie krzyczeli na całego:
- COVERSLAVE! COVERSLAVE!
To też zawsze lubiłem w koncertach. Jesteś trochę zawiedziony, że to już koniec, ale masz nadzieję, że twój krzyk sprowadzi ulubieńców z powrotem na scenę. Wyszliśmy z ciężkim „Trooperem” Maidenów. Ludzie doskonale znali ten utwór i śpiewali razem z Arem. Po tym utwór manifestacyjny przeciw szkolnictwu. „Another Brick In the Wall” Pink Floydów. Aby dopełnić długu wdzięczności za wspaniałą twórczość tej grupy, uczciliśmy ich pamięć „We Wish You Were Here”. Oraz jakby takie wezwanie do tych, co później obejrzą ten koncert na swoich odtwarzaczach. Powoli zbliżaliśmy się ku szczęśliwemu końcowi.
Nie mogło również zabraknąć tak znamiennych utworów grupy Quuen jak „We Are The Champions” i „We Will Rock You”. Oraz dla własnej przyjemności po skończeniu tych dwóch zagrałem sobie solo z „Innuendo” Starałem się, aby brzmiało ono jak najbardziej akustycznie. I chyba dobrze nawet to wyszło. Teraz chyba z pięć minut gadaliśmy z publiką, wszyscy we trzech, aby przygotować ich na nieuchronny koniec. Jeszcze jeden utwór. Było już całkiem ciemno. Nie wiem ile czasu minęło. Jednak nie czułem zmęczenia. Dreszcz przeszedł mi po plecach na samą myśl o utworze, który już zaraz miałem rozpocząć. Wiedziałem, że ten koncert jest niesamowity, ale koniec miał być… Po prostu miał być finiszem, jakiego świat nie słyszał i nie usłyszy.
Ostre, mocne, ciężkie wejście…
„FEAR OF THE DARK”
Później spokojnie. Cicho i mrocznie. Na kolejne przejście z tej spokojniejsze do szybszej części buchnęły petardy znad naszych głów. I cała scena się oświetliła. Miru jakoś tam ledwo jeszcze ciągnął ale dawał radę. Rozwalająco – tak mogę określić wykonanie przez nas tego utworu. Ciarki trzymały się mnie cały czas. Dreszcz przeszywał mnie na wskroś i wszerz. No nie mam słów żeby to opisać bo i tak nie oddam choć połowy tego wrażenia i uczucia jakie wtedy mną zawładnęło. I końcówka… Znów spokojnie, coraz ciszej, ciemniej… ludzie słuchają…
„I’m the man who walks alone…”
Światła zgasły.

Spakowałem Gibsona® władowałem do Mustanga Shelby GT 500 Eleanor, czyli auta Ara i pojechaliśmy, zadowoleni z siebie. W tle mając krzyki trzystu tysięcy ludzi.
- To był piękny koncert – powiedział Aru kładąc trzęsące ręce na kierownicy.
- Racja, niesamowity. – oparłem głowę na siedzeniu i zasnąłem.


Ze snu wyrwała mnie mama, krzycząc, że czas do szkoły, bo się spóźnię. Zdezorientowany rozglądnąłem się dookoła, byłem w moim wytapetowanym na piaskowo pokoju, z plakatem Metallici i Iron Maiden na ścianie, obok obrazka pamiątkowego z Pierwszej Komunii Świętej. Zegar wskazywał 7:05… Otrząsnąłem się i teraz dopiero nie mogłem uwierzyć w to, co się stało…


Chciałam podzielić to na cześci , ale opowiadanie skasowało mi się z komutera zdążyłam tylko je skopiować tutaj .
Przepraszam , że takie długie .


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Jennifer
Administrator



Dołączył: 10 Paź 2006
Posty: 144 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 17:47, 29 Paź 2006 Powrót do góry

Cudne czekam na dalszą twoją twórczość


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Melody




Dołączył: 12 Paź 2006
Posty: 167 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 9:05, 02 Lis 2006 Powrót do góry

ZA DŁUGIE!
Dziel to jakoś na części, albo coś w tym stylu...
Jak się widzi długość to od razu odechciewa się czytać.
Okey, może być długie, ale bez przesady.
TYLE.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Jennifer
Administrator



Dołączył: 10 Paź 2006
Posty: 144 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 9:13, 02 Lis 2006 Powrót do góry

Długie jest , ale warto przeczytać


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)